*
*
*
*
*
*
Rozmiar: 17297 bajtów
Poniedziałek, 17 lutego 2025 - 48 dzień roku
Aktualności

Ewangelia

Rok A
Rok B
Rok C
Ewangelia aforyzmy

Aforyzmy rok A
Aforyzmy rok B
Aforyzmy rok C

Ewangeliczne sentencje

Uroczystości

Święta

Święci

Fraszki

Aforyzmy

Aforyzmy religijne
Aforyzmy z życia

Wiersze

Wiersze religijne
Wiersze z życia

To i owo

 

Czasu trochę temu...

Kończymy szkołę, akademię,
uniwersytet, wyższą uczelnię.
 
Z dyplomem w ręku
żyć zaczynamy
z tym, co innym do dania mamy,
a nagromadzone w głowie,
w duszy, w sercu.
 
Nie dziwi fakt,
ze do czegoś innego
każdy z nas jest powołany.
 
Opowiem, co mnie
w życiu się przytrafiło.
A wygląda
na przygodę barwną
równikowego słońca
promieniami skąpaną,
wiatrami smaganą,
pośród wygasłych
i czynnych wulkanów.
Długą, radosną,
a to dzięki i tym,
których na tej samej drodze
w różnych miejscach
w Ojczyźnie
i w świecie spotykałem.
 
A zaczęło się czymś
zda się niepozornym, małym.
Pragnieniem
dania drugim coś z siebie,
dzielenia się tym, co wiem,
i co przez następnych
parę lat zdobywałem.
 
Ze zdziwieniem dla kolegów,
z powątpiewaniem dla koleżanek,
z zamyśleniem rodziców,
z życzeniami pomyślności od przyjaciół,
najbliższych zachętą,
a modlitwą wszystkich wspierany,
poszedłem za głosem
„Pójdź za Mną”,
który usłyszałem.
 
I od tej pory
krok po kroku,
małymi kroczkami
przez lata formacji,
studiów,
w pewien dzień
księdzem zakonnym zostałem.
 
Trzeba było
pewnego zdarzenia,
by powstała myśl,
pragnienie,
gdzieś daleko stąd
poświęcić się pracy misyjnej
w Indonezji,
z zamiarem szerzenia
orędzia miłości
Chrystusa Zbawiciela.
 
I tak się stało.
Dziś, gdy opowiadam,
z zazdrością słuchają
o miejscach na świecie,
które podziwiać mogłem,
gdy w tą i tamtą stronę
kilkakrotnie podróżowałem.
 
Wiedeń, Rzym, Ateny,
Kair, Bejrut, Bombaj,
Madras, Karaczi,
Bangkok, Hong Kong,
Singapur, Dżakarta,
i ten ostatni
na południowej Sumatrze kąt,
w którym przyszło mi żyć,
pracować jako misjonarz
w tropikalnym słońcu
nad Indyjskim Oceanem.
 
Prawdą jest,
dla turysty to kraj
trzynastu tysięcy wysp,
w wiecznej wiośnie,
w słońcu skąpanym.
 
Dla misjonarza polem pracy
przez Boga wskazanym.
 
Prawdą jest,
pośród pięknej przyrody,
kolorami kwiatów usianej.
Storczyków, amarylisów,
strylicji, gerberów.
Kwitnących krzewów,
hibiskusów, bugenwille,
alamandy.
Rozłożystych
wielu odmian palm:
kokosowej żółtej,
zielonej, areki,
hamodery, kencji,
waschingtoni,
i niskopiennej
cykasem zwanej.
 
Prawdą,
codzienną potrawą
jarskie dania.
Ryż, kukurydza,
maniok,
z owocami
w ogrodzie rosnącymi.
Banany, ananasy,
manga, rambutany,
papaja,
duku, sirsak, durian,
mangustany,
orzeszki ziemne
i dobra herbata,
smaczna kawa
a wymagająca
wyjątkowej pracy,
bo z listków i ziarenek
krzewów ręcznie zbieranych.
 
Drzewa cynamonowe
z aromatyczną korą
i goździkowe,
z których zrywane są
 pączki kwiatów.
Kwitnienia
nigdy się nie doczekają.
Dla nas przysmakiem,
dla nich dodatkiem
do tytoniu
nadające dziwny
papierosom smak
przez tubylców lubiany.
 
Muszkatołowce,
i życiodajne,
bo i olej i cukier dające
w różnych odmianach
palmy kokosowe.
 
Wanilia rosnąca
wijąca się jak fasola,
o podpórkę wsparta.
 Pieprz,
powój przypominający,
po drzewach
wysokich się pnący.
 
Prawda?
Na ziemi raj.
Do tego dodaj
wiele odmian małp,
ptaków śpiewających
bajecznie upstrzonych.
W wodach
mnóstwo rybek kolorowych,
ale i przestraszyć może,
krokodyl, tygrys,
i węży tysiące
spotykane wszędzie.
 
Choć płoche, groźne
jeśli niezauważone
nadepnięte.
A już całkiem niebezpieczne
gdy zaczepiane.
 
Taki piękny,
uroczy dla oka kraj,
a w nim
dziewięćdziesiąt procent
wyznawców islamu.
Głośno,
bo przez głośniki
nie szczędząc wzmacniaczy,
prorokowi cześć oddając,
Boga chwalą.
 
Misjonarz pośród nich
z garstką wyznawców
po wielu wioskach rozsianych.
 
Garstka w porównaniu
do innych wyznań.
Wspomnianego islamu,
hinduizmu, buddyzmu,
i innych wyznań
dalekiego wschodu
ale zważywszy,
że misjonarz ma do obsługi
kilkanaście wiosek
rozrzuconych
po rozległym terenie,
i w domu,
a raczej w szałasie,
w drewnianej kaplicy,
rzadko okazalszego kościoła
gromadzi się wiernych kilku,
kilkunastu, kilkudziesięciu,
to radością napawa
i trud nagradza.
 
Najpierw dojścia,
dojazdu rowerem,
motorem,
w moim wypadku
rzadko autem.
 
Bo mostem było ścięte drzewo
przez rzekę przecucone,
lub w bród,
pod warunkiem,
że pozwalał na to
niski poziom wody.
 
Wszystko ze sobą
się zabierało,
co konieczne
do sprawowania
 mszy świętej.
Również aptekę całą,
bo chorych
nie tylko na malarię,
nie brakowało.
 
Zaczynało się od spowiedzi
przy modlących się wiernych.
Msza św. z kazaniem,
po niej chorzy.
Dla nich byłem lekarzem.
Katecheza,
spotkania różnych grup.
Zajmowało to czasu sporo
i słońce wskazywało,
że pora wracać do swego domu,
choć bardzo często,
by zaoszczędzić sił, drogi,
zostawało się na noc.
Wtedy wieczorami
odwiedziny po domach
i nocleg w szałasowej kaplicy
po całym dniu zasłużony.
Tam,
było miejsce księdza.
Chyba pięknie,
bo i śnić można było
o Samuelu
starozakonnym.
Miało się towarzyszy,
szybkie i zwinne,
pod światło
przeźroczyste jaszczurki
zjadające komary,
i szczur złodziej,
któremu jak nie sandały,
to skarpetki smakowały.
Mydłem nie gardził,
nawet paciorki różańca
jadalne się okazywały.
 
I nieodłączny
z puszki zrobiony
olejem palmowym
wypełniony kaganek.
 
Taka wieczna lampka,
znak obecności kapłana,
ale i skorpionów,
węży ostrzegająca,
bo ścianami
były bambusowe maty.
Wejścia
tym boskim stworzeniom
nocną porą nie tarasowały.
 
Łóżkiem prycza bambusowa,
z matą.
Przykryciem prześcieradło.
Obracać się nie było warto
bo można było za jedną noc
piżamę mieć podartą.
 
Tak przyszło
nauczyć się spać,
zawsze na wznak,
by z rana wstać
z czerwonymi punkcikami
na twarzy,
lub częściami ciała
nie zakrytymi,
przez to dającymi
pole działania
komarom,
a czasem ich chmarą.
 
A że to we śnie,
ukąszeń się nie czuło.
Dopiero rano się spostrzegało.
Na podrapanie ochota brała,
bo swędziało.
 
Dopiero po nocy
kąpiel poranna
dolegliwości tłumiła,
ale śladów
nieproszonych gości
nie zmyła.
 
Zaczynał się
kolejny dzień,
od modlitwy brewiarzowej,
kawy.
spotkania z katechetą,
jego rodziną
i dalej w drogę.
 
W porze suchej,
po słońcem
spalonej ścieżce,
polnej drodze,
pośród palm kokosowych,
drzew cynamonowych,
goździkowych,
gajów kawowych,
krzewów herbacianych,
pól ryżowych,
by dotrzeć do następnej,
jak mówiliśmy
„stacji”
z kaplicą,
domem wierzących,
by przystąpić
do kapłańskiej posługi
w tym samym porządku.
 
Tak mijał dzień po dniu,
tydzień za tygodniem,
by raz w miesiącu
spotkać się razem
ze swym biskupem
jako gospodarzem.
Na wspólnej modlitwie,
Eucharystii,
skorzystać
z sakramentu pojednania,
przypatrzyć się
jeden drugiemu
i stwierdzić,
że czas, malaria,
znaki swe zostawia.
 
Powrót był już nocą
z pięknym widokiem
krzyża południa na niebie.
W blasku księżyca
tak jasnego,
że zbyteczne były
pojazdu reflektory.
Powietrze
mniej nagrzane
i głęboka cisza.
 
Mieszkańcy
po glosie silnika
ciężkiej maszyny wiedzieli,
że ksiądz do siebie wraca,
bo jutro na innej placówce
czeka go praca.
 
Tak dzień po dniu,
a w każdy
na innej stacji misyjnej.
W zależności od ich liczby,
było się tam raz,
lub dwa razy w miesiącu,
by w największych trzech
mszę świętą
celebrować w niedzielę.
 
Porządek tych odwiedzin
był rozłożony
na pierwszy, drugi,
trzeci, czwarty tydzień.
Jeżeli liczba stacji
na to pozwalała
i można było
być dwa razy w miesiącu
to zawsze kolejność
była ta sama.
Pierwszy i trzeci tydzień,
drugi i czwarty,
i ten piąty,
który zdarza się w roku
trzy lub cztery razy,
wtedy był wolny do piątku,
bo był
pierwszym piątkiem miesiąca.
Zawsze
w jakiejś większej stacji
była spowiedź, eucharystia,
adoracja wynagradzająca.
 
Po ośmiu latach pracy
w trudnym terenie,
raczej z litości
ze względu na
kłopoty ze zdrowiem,
przeniesiono
mnie na inną placówkę,
ale już
z możliwością dojazdu autem
do stacji misyjnych.
Rzeczywiście ulgę to sprawiło.
 
Dobrze by było,
byś do ręki wziął atlas świata.
Poszukał Indonezję,
Sumatrę
i na samym jej kraju,
po zachodniej stronie,
na dole,
na południu,
nad Oceanem Indyjskim
odnalazł miejscowość
Kota Agung,
nieco w prawo miejsce
mego zamieszkania
Gisting,
na stoku
wygasłego wulkanu.
 
Zobacz jeszcze półwysep,
łukiem idący.
Tam miałem stacje misyjne,
do których trzeba było
forsować dopływy
szerokich rzek,
do oceanu wpadających.
 
Wtedy  używałem auta
z dwoma napędami.
W inne miejsca motorem BMW
z podniesionymi błotnikami.
                      A to z konieczności,                     
bo w porze deszczowej
polne drogi
w bagno się zamieniały.
 
W gumiakach,
podpierając się nogami
jak na ślizgawce,
posuwało się do przodu
kroczkami.
 
Jeszcze najlepiej
było jechać w deszczu.
Wtedy kałuże pomagały,
ale biada jakiś czas po nim,
koła tę maź na siebie brały.
 
Allach
jeden wie o wysiłku,
zmęczeniu,
nie tyle w jeździe,
co motoru utrzymaniu.
 
Ulgę sprawiało
dotarcie do celu,
ochlapanie siebie wodą
celem ochłodzenia,
umycia motoru,
wypicia kawy i do dzieła,
bo lud się schodzi,
czasem już się modlił,
czasem śpiewał,
na księdza czekał
i pytał czy dojechał?
 
I w tej samej
kolejności przebiegała
posługa misjonarza.
Spowiedź,
eucharystia z kazaniem.
Po niej chorzy, lekarstwa.
Następnie katecheza,
spotkanie z Legionem Maryi
i wreszcie zasłużony posiłek
w którymś z domów.
 
Jarski ryż,
może zmieszany
z kukurydzą,
jarzyny gotowane,
wszystko przyprawione
ostrą papryką.
Jakiś owoc, kawa,
najczęściej z krzewów
rosnących wokół.
 
Radzę spróbować
takiej potrawy,
i jeść przez miesiące,
lat naście,
cholesterolu nie będzie,
cukier nie zagrozi,
tylko waga ciała spada
i co miesiąc
trzeba do krawca.
 
By już całkiem
nie głodować,
tak można jeść śniadanie,
obiad, kolację
i mieć gwarancję
że je się tak,
jak ten lud
i to musi wystarczyć.
 
Ale też trzeba wiedzieć,
nie zawsze
ryżu było w obfitości.
Wtedy były
produkty zastępcze
„singkong”
„ubi kaju”.
W smaku
ziemniaki przypominające,
bulwy w ziemi rosnące,
gotowane, rozprażane,
smażone.
Smaczne,
ale bez krzty wartości
odżywczej.
Ubóstwo, biedę
ujawniały.
 
Do posiłku
podawano herbatę
o różnym kolorze,
smaku, aromacie.
Świadczyły
o krzewie, o kwiatach,
z których zostały sporządzone.
W trakcie jedzenia,
służyła do popicia,
a po nim,
popłukania ust,
czy palców obmycia.
 
Bo do ręki,
choć wcześniej umytej,
bywało,
choć nie często
się zdarzało,
brało się smażone chrupki
z krewetek,
z raków,
z orzeszków ziemnych.
Palce ze śladami tłuszczu
obmycia wymagały.
Do tego służyły
 miseczki z wodą.
Bardzo potrzebne,
bo palce, zgodnie
z tubylców zwyczajem
i widelec zastępowały.
 
Może to wszystko dziwić,
ale tak jest tam,
na Sumatrze,
pośród mieszkańców
ryżowych pól,
lasów tropikalnych,
goździkami, cynamonem,
wanilią,
dymem palenisk domowych,
aromatem smażonych,
i gotowanych potraw
pachnących.
 
Powiedziałbyś
istny raj,
z dwoma porami roku,
deszczowej i suchej.
Czasem wydłużonej
tak jednej jak i drugiej
i wtedy dotkliwej.
Bo brak wody,
albo jej nadmiar
w kość daje.
Zapowiada choroby,
głód zwiastuje,
wylęgarnię komarów.
Wtedy ten raj
czyśćcem się staje.
 
Kiedyś się dowiem,
o ile Pan Miłosierny
pomny na to,
co zaznałem,
co przeszedłem,
skróci mi
w nim przebywanie.
A może,
jak nie zapomniał nic,
wszystkiego darowanie.
 
Przyznać trzeba,
że Bóg potraktował
niemal wszystkich nas,
w zależności
od miejsca zamieszkania,
pola pracy,
jak stałych mieszkańców.
I na nas
przyszedł czas
doświadczyć chorób
tropikalnych.
Szczególnie dotkliwej malarii,
egzem,
kłopotów z nerkami,
czasem
choroby nierozpoznanej
co zmuszało do opuszczenia
wszystkiego,
co się robiło,
czego się dokonało,
życzliwych ludzi,
którym kawał życia
się oddało.
 
Pozostaje zawsze żal,
przedziwna tęsknica,
znając języki tubylcze,
zżycie się
z tym prostym ludem,
wiedząc,
kim było się dla nich,
trzeba wszystko zostawić,
przekazać innym,
by mogli
posługę kontynuować
już rodzimi kapłani.
 
Radość w tym,
że na brak kapłanów
narzekać nie mogą.
Mają już swoich.
Tubylców.
Lepiej znających mentalność,
kulturę swego narodu.
Oby tylko chcieli służyć,
a nie grać panów.
 
Cały Kościół modli się
za kraje misyjne,
za misjonarzy.
Może i cud się zdarzy,
że ziarenko wiary
tam wrzucone,
słońce nie spali,
wróbel nie połknie,
a na podatny grunt padnie.
Pana żniwa zachwyci,
misjonarza uszczęśliwi.
 
Będzie to dla niego
najlepsza nagroda.
Ale o niej
dowie się dopiero
gdy Pan go powoła
do siebie,
jako swego posłańca,
siewcy Jego Słowa.
 
Więc,
nie zazdrość mi tego,
co widziałem.
Nie lituj się nad tym
co zaznałem.
Ale gorąco się módl
za każdego misjonarza
opuszczającego
swych bliskich,
Ojczyznę.
Udającego się do obcego kraju,
czując się do tego powołanym.
 
Uczy się języków,
zwyczajów tych ludzi,
by być nich jak najbliżej
w ich ciężkim,
prostym życiu,
a utrzymujących się z tego,
co sami posieją, posadzą.
Jeżeli będzie tego tyle,
że można będzie sprzedać,
to Allachowi
wyrażą wdzięczność,
a pieniądze
na wiele innych rzeczy
się przydadzą.
 
Praca piękna,
misjonarzowi radość dająca,
że kawałek swego życia im oddał,
Bożej sprawie poświęcił.
- - - - -
                               
Wspomnienie byłego misjonarza w Indonezji
                 ks. zbigniewa letkiewicza  scj.
          o imieniu zakonnym  jacek
0 Comments
Posted on 19 Dec 2016 by jacek
Content Management Powered by CuteNews
TytuĹ‚  
Strona główna
Dodaj do ulubionych
KONTAKT
Ilość odwiedzin: 956967
Ilość osób online: 3
Logowanie
BLOG

Locations of visitors to this page
s