Polak o katolickiej misji w muzułmańskim kraju

W latach 60. XX wieku Stefan Leks przyjechał jako misjonarz do Indonezji, o której nie wiedział zupełnie nic. Nie służył mu klimat, nie smakowało tradycyjne indonezyjskie danie nasi goreng i nie wiedział, jak się targować z kierowcą becaka, rowerowej rikszy. Przez pół wieku w tym kraju Polak napisał ponad 50 książek i pracował jako dziennikarz katolicki. Jego pieśni są w oficjalnym indonezyjskim modlitewniku, a refren jednej z nich został nawet zapisany po polsku.
Stefan Leks przyszedł na świat 2 września 1937 roku w Rydułtowach na Śląsku. Gdy pytam go o pierwsze wspomnienia z dzieciństwa, zamyka oczy i milknie na chwilę. – Do dzisiaj pamiętam wojnę tak, jakbym nadal to wszystko obserwował. Artyleria była rozmieszczona po obu stronach naszego domu. Pociski były wyrzucane naprawdę daleko, może nawet na 12 km. Na 3. piętrze naszej kamienicy mieszkał rosyjski dowódca, który zakochał się w mojej maleńkiej siostrze. Pieścił ją i chciał kupić – zaczyna opowieść.

Dzieciństwo Stefana to wojna. Wraz z rodzicami i czworgiem rodzeństwa mieszkał w Rydułtowach, niedaleko kopalni. – Widziałem, jak ta kopalnia była bombardowana. Widziałem setki samolotów w powietrzu – dodaje.

Ojciec chłopca pracował jako skarbnik gminy i świetnie znał język niemiecki. Niemcy chcieli mu załatwić fałszywe dokumenty, by dołączył do SS. Nigdy się na to nie zgodził. Po wojnie wszyscy mu jednak zarzucali, że był po stronie Niemców. Musiał wyjechać z rodzinnej miejscowości i szukać nowej pracy, przez co w domu była bieda. – Z rozpaczy w 5 klasie podstawówki napisałem list do księży Sercanów w Krakowie, że chcę wstąpić do seminarium – wspomina Stefan.

Ponieważ chłopiec nie ukończył szkoły podstawowej, mama opłaciła mu korepetycje z języka polskiego i matematyki. Prywatna nauczycielka załatwiła uczniowi dyplom absolwenta podstawówki.

We wrześniu skończył 10 lat i kilka dni później siedział już w wagonie towarowym, w pociągu jadącym do Krakowa. W 1947 roku wstąpił do Małego Seminarium Księży Sercanów. – Najmłodsi seminarzyści mieli zazwyczaj 14 lat. Od księży, którzy właśnie ukończyli teologię we Włoszech, dostałem pseudonim „Piccolo” – z włoskiego „maleńki”.
„Piccolo” w wieku 14 lat kończył trzecią klasę, ale był o rok za młody, by przystąpić do nowicjatu, dlatego musiał ją powtórzyć i poczekać na swój rocznik.
Klerycy nie uczęszczali do szkół ogólnych, dlatego nie mogli przystępować do matury. Księżom opiekującym się młodymi seminarzystami udało się jednak skontaktować z nauczycielami w Tarnowie, którzy pozwolili chłopcom przystąpić do matury pod warunkiem, że będą przygotowani ze wszystkich 13 przedmiotów. – Przyznam się do grzechu. Ściągałem na lewo i prawo. Nie byłem w stanie tego wszystkiego opanować w tak krótkim czasie. Zdałem maturę z samymi dobrymi i bardzo dobrymi. Dostateczny dostałem tylko z polskiego, bo pytano mnie o lekturę, której nie widziałem nawet na oczy – wspomina „Piccolo”.
„Łacina i greka zabija człowieka”.

Po maturze Stefan rozpoczął dwuletnie studia filozoficzne u benedyktynów w Tyńcu. – To były najpiękniejsze lata mojego życia. Mieszkaliśmy w starym klasztorze, w izolacji od świata – wspomina.
Na filozofii miał najlepsze oceny. Teologii nie musiał studiować wcale, bo w Małym Seminarium podczas nauczania przed mszą, codziennie miał wykłady na temat wiary, definicji miłości i nadziei oraz przykazań.

W 1961 roku Stefan otrzymał święcenia kapłańskie, a rok później skończył studia. Datę pamięta do dziś, bo w tym samym czasie rozpoczął się sobór watykański II.

Po ukończonej filozofii i teologii przełożeni zaproponowali Stefanowi studia w Rzymie. Jego wniosek o przyznanie wizy do Włoch został odrzucony, dlatego postanowił rozpocząć filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zdał egzaminy wstępne, ale nie został przyjęty, bo był księdzem. Napisał list do ministra szkolnictwa wyższego, w którym nie krył swojego oburzenia. – Zaznaczyłem, że zostałem potraktowany gorzej niż murzyn, bo murzyni mogą studiować na polskich uniwersytetach, a ja nie – wspomina.

Na list nikt nie odpowiedział, ale po kilku tygodniach młody ksiądz dostał telefon z UJ z dwiema propozycjami: albo rozpoczyna 1 października studia na pierwszym roku, albo ma cztery miesiące na nadrobienie pierwszego roku w trybie zaocznym i rozpoczyna od drugiego roku. 

Przełożeni kazali mi nadrabiać ten rok w kilka miesięcy. Nikt nie wiedział, że nie skończyłem szkoły podstawowej, że nie miałem podstaw z języka polskiego, a nauka sprawiała mi trudności.
W 1967 roku ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, chociaż – jak często wspomina – „łacina i greka zabija człowieka”.

Kilka miesięcy później pojawiła się propozycja wyjazdu na pierwszą misję do Indonezji, o której polski ksiądz wiedział niewiele. – Myślałem, że to zacofany kraj i obawiałem się, że będę żył w buszu.

Po drodze do Indonezji zatrzymał się na jeden dzień w Bombaju. Rano otworzyliśmy walizki, w których był bałagan, jakby ktoś czegoś w nich szukał. Wyszliśmy na ulice, na których umierali ludzie – wspomina Stefan. Indie przeraziły go do tego stopnia, że przysiągł sobie, że jeżeli w Indonezji będzie podobnie, wraca do Polski tego samego dnia.

W 15 października 1967 roku wylądował w Dżakarcie. Po wyjściu z lotniska zaczepił go kierowca becaka, rowerowej rikszy. Polscy księża wsiadali do becaka jak to tramwaju, nie zdając sobie sprawy, że bez targowania będą mieli po kursie problem z płatnością. Na szczęście, znajomy Holender przybiegł z pomocą i wynegocjował odpowiednie stawki. W ten sposób Stefan poznał indonezyjską zasadę numer jeden: nie ma biznesu bez targowania.

Przez pierwszy tydzień Stefan mieszkał w Dżakarcie. Stolica Indonezji 50 lat temu wyglądała jak ogromna wieś. – Poza stadionem, który zbudowali Rosjanie, nie było tu niczego – wspomina. Dziś Dżakarta to aglomeracja licząca 30 mln mieszkańców. Jedno z najbardziej zakorkowanych miast świata, w którym kolejne drapacze chmur wyrastają jak grzyby po deszczu.
Klimat i wysoka wilgotność, której poziom przekracza często 90 proc., zdecydowanie mu nie służyły. Indonezyjska kuchnia też nie przypadła mu na początku do gustu. – Zamówiłem nasi goreng, tradycyjną indonezyjską potrawę, składającą się ze smażonego ryżu i jajka. Nie mogłem tego przełknąć – wspomina Stefan.

Prosto z Dżakarty ruszył do Yogjakarty, miejscowości na wschodniej Jawie, uznawanej za kulturową stolicę Indonezji. Stamtąd część księży przydzielono do Lampungu, a drugą część, w tym Stefana – do Palembangu na indonezyjskiej Sumatrze. – Ucieszyłem się, że nie będę mieszkał w buszu, na odludziu, bo Palembang w latach 60. to było duże miasto, liczące 600 tys. mieszkańców (współcześnie – 1,5 mln mieszkańców – przyp. red.).
Przez pierwsze miesiące intensywnie uczył się języka indonezyjskiego, głównie czytając książki, których nie rozumiał. – Kupowałem mnóstwo tanich książek i czytałem je od deski do deski, aż załapałem. Często wybierałem powieści, niektóre z nich – erotyczne, by mieć jakąś zachętę do czytania – śmieje się Stefan.

W Palembangu zaczął mówić kazania po indonezyjsku, mimo że nie znał jeszcze języka. – Każde kazanie pisałem godzinami i prosiłem zaprzyjaźnionych księży o sprawdzenie. A dzisiaj łatwiej mi mówić po indonezyjsku niż po polsku – przyznaje.

W Palembangu został wikarym, a następnie proboszczem katedralnym. Życie polskiego księdza w największym muzułmańskim kraju świata, w którym tylko 3 proc. społeczeństwa stanowili katolicy, przebiegało spokojnie, z jednym wyjątkiem. Podczas spotkania religijnego w Palembangu do domu, w którym się ono odbywało, przyszło kilku muzułmanów. – Wyprosili nas z domu swojego sąsiada, tłumacząc „jak chcecie się modlić, to módlcie się w kościele” – wspomina Stefan. Poza tą jedną sytuacją, przez 50 lat nie miał żadnych nieprzyjemności, a muzułmańscy sąsiedzi są dzisiaj jego przyjaciółmi.

W trakcie misji biskup proponował polskiemu księdzu wyjazd do Australii i Kanady, ale Stefan nie chciał zaczynać wszystkiego od nowa. – Miałem 37 lat, byłem już za stary na to, by zaczynać nowe życie, uczyć się języka, przyzwyczajać do kultury, klimatu, ludzi.

W 1973 roku zrezygnował z bycia księdzem i trzy miesiące później dostał dyspensę od papieża.  Doszedłem do przekonania, że muszę wystąpić, że to nie jest moje powołanie. Kocham Kościół i wszystko, co on mi dał, ale nie chciałem być dłużej księdzem – wspomina. I dodaje „in dubio libertas” (wolność w wątpieniu), po łacinie, którą, po prawie 60 latach po studiach, nadal pamięta.
Po wystąpieniu wrócił na Jawę i zamieszkał w Dżakarcie. – Gdybym miał możliwość zamieszkania poza stolicą Indonezji i pracy zarobkowej w innym miejscu, to dzisiaj się wyprowadzam. Dżakarta nie ma w sobie żadnego piękna. Jak wyruszałem na krakowskie Planty, spacerowałem nad Wisłą, obserwowałem Wawel, to czułem jakąś magię w tym wszystkim – wspomina Polak.

Stefan Leks w Dżakarcie zaczął pracę w Instytucie Biblijnym (Lembaga Biblika Indonesia). – To jedyna rzecz w życiu, do której przydały się moje studia z filologii klasycznej. Przyjęli mnie do Instytutu, bo znałem grekę i łacinę – przyznaje. Do dzisiaj czyta Pismo Święte po grecku, a „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo” zawsze odmawia po łacinie.
 

Gdy pytam Stefana, kiedy wreszcie poczuł się w Indonezji jak w domu, odpowiada – Gdy się ożeniłem, czyli w 1975 roku.
Swoją 16 lat młodszą żonę, Lianny Herlina, Indonezyjkę z chińskimi korzeniami, urodzoną na Sumatrze, poznał w Palembangu 3 lata wcześniej. W tamtych czasach rząd indonezyjski prowadził politykę migracji, przenosząc mieszkańców zatłoczonej Jawy na mniej zatłoczone wyspy. Lianny nie mogła przeprowadzić się do Dżakarty. Dopiero gdy Stefan na miejscu pomógł jej znaleźć pracę w aptece, mogła zamieszkać w stolicy.

Małżeństwo byłego księdza z Polski i Indonezyjki z chińskimi korzeniami to rzadko spotykana mieszanka kulturowa. – Nasza mentalność jest zupełnie inna, w niektórych tematach nigdy nie dojdziemy do porozumienia, np. w traktowaniu ludzi z innej grupy społecznej. Dla mnie nie ma żadnego problemu, by nasza pomoc domowa jadła z nami posiłek, a żona nie chce nawet o tym słyszeć. W jej kulturze to zakazane.

Co dwa lata od 1977 roku rodziły się ich kolejne dzieci: Stelly, Tenny Yoan, Eddy i Fendi. – Chciałem mieć szóstkę dzieci, zabrakło jeszcze kogoś na A i N, by pierwsze litery imion moich dzieci tworzyły akronim „STEFAN”.

Dzieci Polaka i Indonezyjki pracują w przemyśle i dużych korporacjach. Wszystkie skończyły S2, odpowiednik polskiej magisterki. Gdy spotkałam je w domu Stefana i Lianny, przypomniały sobie kilka polskich słów, „dziękuję”, „cześć” i „dobrze”.

W 1978 roku Stefan Leks dostał indonezyjskie obywatelstwo. – 17 października Karol Wojtyła składał przysięgę i został papieżem, a ja zdałem egzamin i zostałem obywatelem Indonezji. To też swego rodzaju przysięga – porównuje Stefan.

W latach 90. Polak pracował w Komisji Liturgicznej Episkopatu Indonezji. Przez ponad 30 lat pisał komentarze i felietony do katolickiego tygodnika „Hidup” („Życie”).
Zakończenie Kursu Pisma Świętego Foto: Stefan Leks / Arch. pryw.
W trakcie pracy w Indonezji, odwiedził większość zakątków tego wyspiarskiego kraju. Zjeździł całą Jawę od wschodu do zachodu i od północy na południe. Był w Medanie, Pematang Siantar, Lampungu, na Timorze, Papui i Sulawesi. – Na Bali poleciałem dopiero po 30 latach życia w Indonezji. Kolega mnie zapytał: „dlaczego wcześniej tam nie byłeś?”. Przyjechałem do Indonezji jako misjonarz, nie jako turysta. Bali widziałem wcześniej w telewizji i na zdjęciach. Na żywo wyglądała tak samo. Drzewa, budynki, góry, rzeki, wszystko jest takie samo na całym świecie, różni się tylko odcieniami. Ale człowiek – każdy jest unikalny. Ja wolę spotkać się z człowiekiem zamiast z drzewem.

W 1997 roku Stefan przeszedł na emeryturę. Na emeryturze uczy Pisma Świętego na kursach organizowanych przez indonezyjski Episkopat i pisze książki, których wydał już ponad 50, między innymi „ABC Membaca Injil” („ABC Czytania Ewangelii”), „Jalan Salib Berdasarkan Alkitab” („Droga Krzyżowa na podstawie Biblii”). Tłumaczy w nich Indonezyjczykom, jak podchodzić do Pisma Świętego, jak rozumieć Ewangelie.

Pracował także przy tłumaczeniu dzienniczka Świętej Faustyny Kowalskiej „Buku Harian Santa Faustina” („Pamiętnik Świętej Faustyny”), który w Indonezji szybko stał się bestsellerem. Z języka angielskiego książkę przełożył Ernest Mariyanto, ale, jak czytam na okładce, „informacje zostały zweryfikowane na podstawie tekstu oryginalnego w języku polskim przez Stefana Leksa”. – Nie odważyłem się na tłumaczenie, bo nie potrafię tak pięknie posługiwać się językiem jak Ernest, ale powiedziałem, że sprawdzę. Czytałem tę książkę 8 razy, by znaleźć wszystkie błędy.
Jeden z pracowników polskiej ambasady w Dżakarcie zaangażował Stefana do tłumaczenia na język indonezyjski Miłosierdzia Bożego, którego Indonezyjczycy wcześniej w ogóle nie znali. Polak miał trudność z przetłumaczeniem z języka polskiego słowa „zadośćuczynienie” i zwrotu „Jezu ufam Tobie”. – Często tłumaczą to „Yesus, aku berharap kepadamu”, ale harap to nie jest ufność, to nadzieja. Ufność to swego rodzaju pewność. Zadzwoniłem do znawcy języka indonezyjskiego. Tłumaczę mu, że po łacinie to „confido in te”. Po angielsku – „I trust in you”. Odpowiedział, że po indonezyjsku będzie: „Yesus, Engkau andalanku”. Odpowiedziałem, że nikt w Indonezji nie używa słowa andalanku. Profesor odparł: „spraw, by używali”.
Stefan Leks i jego uczniowie po zakończeniu semestru w Kursus Pendidikan Kitab Suci, Dżakarta

W oficjalnym indonezyjskim modlitewniku znalazły się dwie pieśni Polaka. Siedząc przy pianinie, wymyślił słowa do indonezyjskiej wersji Hymnu na cześć Miłosierdzia Bożego. W zbiorze 100 pieśni „Devosi Kepada Kerahiman Ilahi” („Nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego”), aż 95 to pieśni naszego rodaka. Znalazła się w nim również pieśń „Jezu, ufam Tobie”, oryginalnie w języku polskim, opisana jako „dari Polandia” oraz jeden utwór po indonezyjsku z polskim refrenem.

O wydanym zbiorze usłyszała działaczka z Palembangu, którą zachwyciły pieśni Leksa.  – Skrytykowała jedynie, że moje utwory są dość smutne, ale to dlatego, że w Polsce większość pieśni jest minorowych, do płakania, np. „Jezus malusieńki”. Te przyzwyczajenia we mnie tkwią.
Indonezyjka postanowiła wraz z zespołem z Bandungu, miasta na zachodniej Jawie, wydać 19 wybranych pieśni ze zbioru. Płyty z utworami Polaka rozeszły się w Indonezji w 100 tysiącach egzemplarzy i planowane jest kolejne wydanie.
 
Stefan Leks pojechał do Polski w 2011 roku na 50-lecie swoich święceń kapłańskich, które odbyło się w kościele w Lublinie. Jego koledzy z rocznika 1961 służyli przy ołtarzu, a on siedział w ławach wśród wiernych. Biskup, który prowadził mszę, zszedł z ołtarza po kazaniu, podszedł do jego ławy, podał rękę i życzył wszystkiego najlepszego. – To było coś niespodziewanego, ja tego biskupa nawet nie znałem – wspomina Stefan ze łzami w oczach.

Do Polski wracał kilka razy w ciągu minionego półwiecza. Ostatni raz – w sierpniu ubiegłego roku. Znajomi Chińczycy, którzy sprzedają ziemie i nieruchomości, obiecali, że jak spieniężą jeden teren, to zabiorą go z żoną do Polski, by zobaczyć ojczyznę swojego przyjaciela. Dotrzymali słowa. Razem odwiedzili Częstochowę, Wadowice, Wieliczkę, Oświęcim, miasto rodzinne Stefana – Rydułtowy i Kraków. – Gdy wychodzę na krakowski rynek, zawsze coś mnie ściska w sercu i myślę, jak bardzo kocham to miejsce – przyznaje Stefan.

 Polak przyznaje, że w Indonezji najbardziej tęskni za naszą kulturą. – Indonezja to pustynia kultury. Tu nie ma filharmonii i teatrów. Czym ucieszyć duszę?

Stefan Leks pracuje obecnie nad trzema nowymi książkami jednocześnie. W minioną niedzielę został zaproszony do nauczania w parafii w Kampung Sawah, na peryferiach Dżakarty. – Przyleciałem do Indonezji jako misjonarz, mówić o mojej wierze i do końca życia będę uważał się za misjonarza, mimo że moja rola się zmieniła.

Za Oliwią Drost….Onet.pl

– – – – – –

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *