Pijącemu znajomemu,
który odszedł do Pana
bez pożegnania…
Wysoki, szczupły,
włosy blond,
oczy niebieskie.
Prosty nos,
pociągła twarz.
Mężczyzna po czterdziestce.
Żonaty, córki dwie.
Młodsza w średniej szkole,
starsza samodzielna.
Żona zaradna,
własny dom,
ogród, sad,
posiadłość ładna,
piękna.
Ktoś patrząc z dala
na wszystko to
nawet nie przypuszczałby,
że to tylko czapka,
która przykrywa
straszne zło,
a w wydaniu tym
brzmi jak bajka.
Nie żona, córki dwie
są tym bajkowym
opowiadaniem
ale sęk w tym,
że to jej mąż,
ojciec ich,
co prawdą jest,
na okrągło
bywa pijanym.
Pije jak szewc.
Piwem, wódką,
winem się upija.
Zatacza się,
przechodniów potrąca,
złorzeczy im,
przeklina.
Z jego ust tylko brud
się wydobywa,
Słów
wulgarnych, sprośnych,
chamskich używa.
Śmieci, pluje,
jak mało kto,
wszystko mu przeszkadza,
stojący na śmieci kosz,
też mu zawadza.
Kopnie, wyrwie
bo tak mu się podoba.
Sposobność
poznania daje tym,
którzy wiedzieć chcą,
co mieści jego głowa.
Nie kontroluje
odruchów swych,
nie zważa na otoczenie.
Gdzie popadnie sika,
w parkan, drzewo,
mur, ogrodzenie.
Wstydu hamulec prysł,
przez alkoholu łyk
i jego przedawkowanie.
Bez niego nie może,
nie potrafi już żyć,
tak mu się wydaje.
Litość budzi
gdy stanie u drzwi
i o kanapkę prosi,
do popicia
czegoś szklankę.
Wtedy Boga pochwali
ściągając czapkę.
Wziąwszy
w swe ręce kromki dwie
z wędliny wkładką,
mówi „dziękuję”
chwiejąc się przed siebie
bez celu powędruje.
Na ulicy spotkany
przykry widok sprawia,
choć znany w okolicy
w lęk przed sobą
przechodniów wprawia.
Kiedy zalany
na ławce w parku
się położy,
dawka alkoholu,
da o sobie znać,
sen go zmorzy.
Miejska straż,
co od czasu do czasu
w park zagląda,
spozierając nań wie,
tak alkoholik wygląda.
Robi wrażenie
nieprzytomnego
a wraz z oddechem
wionie smród
alkoholu wypitego,
który na odległość czuć.
Na wezwanie ich,
pogotowie sprzątnie go,
w szpital wsadzi.
Wykapią,
odświeżą, wzmocnią.
Badania zrobią
i diagnozę postawią
słuszną, poprawną,
„alkoholizm”
w nagłówku napiszą.
Ze szpitala
po paru dniach,
o siłach własnych
wychodzi.
Idzie tam
gdzie chodzić zwykł,
pokazać się temu,
którego los jego obchodzi.
Staje u drzwi,
zadzwoni, czeka,
o dwa złote poprosi
na bilet,
chce do żony,
do córek pojechać.
Zobaczyć dom.
Chce wiedzieć,
co w nim się dzieje
bo któraś z nich
może na niego czekać,
może się jego
spodziewać.
Widząc go
trzeźwym, czystym,
tak odmienionego,
wiarę budzi
we wszystko co mówi,
można by wierzyć
w szczerość jego.
Pieniądz
proszony otrzyma,
ukłoni się,
pięknie podziękuje.
Uśmiechnie się
z zadowolenia
mając go w rękach.
To jednak
nie w autobus
ale kierunek zmienia,
do sklepu maszeruje.
Kupi denaturat,
łakomie do dna wypije
i w ten sam dół wpada.
Ani się wstydzi,
ani z piciem się nie kryje.
Dzięki znajomym
ubrany w ciuchlandzie
gustownie, przyzwoicie,
w odzieniu tym wygląda
naprawdę schludnie,
znakomicie.
I znów wypije za wiele,
wypite ilości sprawią,
że powtórzy się
scenariusz ten:
park, ławka i sen.
Jego ubiór złodziejom
przynętą się staje.
Okradną go,
ściągną z niego wszystko,
z listkiem figowym zostanie.
Litość ludzka odzieje go,
w co ktoś inny
zmieścić się nie może.
On ubrany w to wygląda
jak straszydło
na ptaki w ogrodzie.
Zasmarkany czerwony nos
rękawem wyciera,
na przechodniów
spod łba patrzy,
krzywym okiem spoziera.
Wszystkim wkurza,
dokucza, doskwiera.
Ludzie pytają to, kto?
Gdzie jego dom?
Gdzie rodzice?
Dlaczego? w takim stanie
błąkając się
przemierza ulice.
Gdzie ojciec?
Gdzie matka?
Żona, dzieci,
Gdzie bliscy?
Dlaczego? tolerują zło
a cierpi wielu
i uprzykrza
wszystkim życie.
Wyglądem swym
litość, wstręt,
współczucie,
obrzydzenie budzi,
którzy go widzą,
o których się ociera,
kiwających głowami
nad nim ludzi.
Po ulicach
jak cień się snuje
zimą, latem,
w dzień, nocą.
Legowisko znajduje
w piwnicach,
na schodach,
jeżeli nikt
go nie zauważy,
nie wyrzuci,
policję nie zaalarmuje.
Zaczepia kobiety
prosząc o grosz
by uzbierać ich tyle
by na flaszkę starczyło
i mieć co pić
nie wiadomo
komu? na przekór,
na złość,
co go do tego? skłoniło.
Postać ta,
pomyślisz
jak z powieści wzięta.
On naprawdę
żyje pośród nas,
obok przechodzi
między nami
i w zwykły dzień
i w święta.
Nie myśl, że to tam,
gdzie żył Gavroche,
czy pijak malarz,
muzyk, artysta
w którejś stolicy świata,
na ziemi francuskiej,
niemieckiej, włoskiej.
To jeden spośród nas,
żyjący w cieniu wieży
katedry tarnowskiej.
Nie wiem, jak długo?
by jeszcze pił,
brudny, cuchnący
włóczył się
po mieście
gdyby nie los,
który zadrwił z niego
i któregoś dnia
znaleziono go martwego.
Nie przyjdzie
więcej pod dom.
Nie zadzwoni,
nie ukłoni się,
nie pozdrowi,
o kanapkę nie poprosi.
Odszedł
na zawsze stąd.
Po innym świecie
już chodzi.
Nie głodny,
nie spragniony,
umyty, ogolony.
Z żalem
do córek, do żony,
z żalem do matki,
do ojca pijaka,
pijaka i brata.
Do całego świata,
że na ten świat przyszedł.
Ale i tego niech
nie pominie,
że po wielekroć razy,
podawano mu rękę
a on odpychał
za każdym razem.
Dlatego
z nałogu nie wyszedł.
Umarł, nie żyje.
Wtedy, gdy pił,
nikt pomóc
nie potrafił
mimo,
że nie jeden chciał
i próbował.
Teraz już z nas nikt
mu nie pomoże.
To jednak możemy
i powinniśmy
doznane przykrości darować,
wybaczyć pamiętając,
że jednym z nas był,
żył pośród nas
i wypada nam
upraszać dla niego,
Miłosierdzie Boże.
– – – – –