Misjonarz….

Kończymy szkołę, akademię,
uniwersytet, wyższą uczelnię.
Z dyplomem w ręku
zaczynamy żyć samodzielnie
z tym, co posiadamy,
a nagromadziliśmy w głowie,
w duszy, w sercu.
Nie dziwi fakt,
że do czegoś innego
każdy z nas jest powołany.

Opowiem, co mnie
w życiu się przytrafiło
a wygląda
na przygodę barwną
promieniami
równikowego słońca skąpaną,
wiatrami smaganą,
pośród wygasłych
i czynnych wulkanów
długą, radosną,
a to dzięki i tym,
których na tej samej drodze
w różnych miejscach
w Ojczyźnie
i w świecie spotykałem.
A zaczęło się czymś
zda się niepozornym, małym,
pragnieniem dania drugim
coś z siebie,
dzielenia się tym, co wiem,
i co przez następnych
parę lat zdobywałem.

Ze zdziwieniem dla kolegów,
z powątpiewaniem dla koleżanek,
z zamyśleniem rodziców,
z życzeniami
pomyślności od przyjaciół,
najbliższych zachętą,
modlitwą wszystkich wspierany,
poszedłem za głosem
„pójdź za Mną”,
który usłyszałem.
I od tej pory krok po kroku,
małymi kroczkami
przez lata formacji, studiów,
dnia dwunastego marca
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku
zostałem wyświęcony w Krakowie
w Bazylice OO. Franciszkanów
przez Biskupa Karola Wojtyłę
na kapłana.

Trzeba było pewnego zdarzenia,
by powstała myśl,
zrodziło się pragnienie
aby gdzieś daleko stąd
poświęcić się pracy misyjnej
w Indonezji,
z zamiarem szerzenia
Orędzia Miłości
Chrystusa Zbawiciela.

I tak się stało.
Dziś, gdy opowiadam
z zazdrością słuchają
o miejscach na świecie,
które podziwiać mogłem,
gdy w tą i tamtą stronę
kilkakrotnie podróżowałem.
Wiedeń, Rzym, Ateny
Kair, Bejrut,
Bombaj, Madras, Karaczi,
Bangkok, Hong Kong,
Singapur, Dżakarta
i ten ostatni
na południowej Sumatrze kąt,
w którym przyszło mi żyć,
pracować w tropikalnym słońcu
nad Indyjskim Oceanem.

Prawdą jest,
dla turysty to kraj
trzynastu tysięcy wysp
w wiecznej wiośnie,
w ustawicznym słońcu skąpanym.
Dla misjonarza polem pracy
przez Boga wskazanym.

Prawdą jest,
pośród pięknej przyrody,
kolorami kwiatów usianej.
Storczyków, amarylisów,
strylicji, gerberów,
kwitnących krzewów
hibiskusów, bugenwille, alamandy.
Rozłożystych
wielu odmian palm:
kokosowej żółtej, zielonej,
areki, hamodery,
kencji, waschingtoni,
i niskopiennej cykasem zwanej.

Prawdą,
że codzienną potrawą
jarskie dania.
Ryż, kukurydza,
maniok, z owocami
w ogrodzie rosnącymi,
banany, ananasy,
manga, rambutany, papaja,
duku, sirsak, durian,
mangustany.
Orzeszki ziemne
i dobra herbata,
smaczna kawa
a wymagająca
wyjątkowej pracy,
bo z listków i ziarenek krzewów
ręcznie zbieranych.
Drzewa cynamonowe,
drzewa goździkowe
a z nich
zrywane pączki kwiatów,
które kwitnienia
nigdy się nie doczekają.
Dla nas przysmakiem,
dla nich dodatkiem do tytoniu
nadające dziwny
papierosom smak
przez tubylców lubiany.
Muszkatołowce
i życiodajne,
bo olej i cukier dające
w różnych odmianach
palmy kokosowe.
Wanilia rosnąca jak fasola,
wijąca się o podpórkę wsparta
i pieprz powój przypominający
po wysokich drzewach się pnący.
Prawda?
Na ziemi raj.
Dodaj do tego
wiele odmian małp,
ptaków śpiewających
bajecznie upstrzonych.
W wodach
mnóstwo rybek kolorowych
ale i przestraszyć może
krokodyl, tygrys,
i węży tysiące
spotykane wszędzie,
jakby towarzystwa ludzi szukały,
choć płoche, groźne,
jeśli niezauważone nadepnięte.
A już całkiem niebezpieczne
gdy zaczepiane.

Taki piękny
Uroczy dla oka kraj,
a w nim
dziewięćdziesiąt procent
wyznawców islamu
głośno przez głośniki
nie szczędząc wzmacniaczy
prorokowi cześć oddając
Boga chwalą.
Misjonarz pośród nich
z garstką wyznawców
po wioskach rozsianych.
Garstka w porównaniu
do innych wyznań
hinduizmu, buddyzmu,
wspomnianego już islamu.
Ale zważywszy,
że jeden ma do obsługi
kilkanaście wiosek
rozrzuconych
po rozległym terenie
i w domu a raczej w szałasie,
w drewnianej kaplicy,
rzadko okazalszego kościoła
gromadzi się wiernych
kilkudziesięciu,
to radością napawa
i trud nagradza.

Najpierw dojścia,
dojazdu rowerem, motorem.
W moim wypadku
rzadko autem.
Bo mostem było
ścięte drzewo
przez rzekę przecucone,
lub w bród
pod warunkiem,
że pozwalał na to
niski poziom wody.

Wszystko ze sobą się zabierało
konieczne do sprawowania
mszy świętej,
ale i aptekę całą
bo chorych,
nie tylko na malarię,
nie brakowało.
Zaczynało się od spowiedzi
przy modlących się wiernych.
Msza św. z kazaniem,
po niej chorzy.
Dla nich byłem lekarzem.
Katecheza,
spotkania różnych grup
tak, że zajmowało
czasu sporo
i słońce wskazywało,
że pora wracać do domu.
Bardzo często
by zaoszczędzić sił,
zostawało się na noc.
Wtedy wieczorami
odwiedziny po domach
i nocleg w szałasowej kaplicy.
Nigdy w jakimś domu.

Tam, było miejsce księdza.
Chyba pięknie,
bo i śnić można było o Samuelu
starozakonnym.
Miało się towarzyszy,
szybkie i zwinne,
pod światło
przeźroczyste jaszczurki
polujące na komary
i szczur złodziej,
któremu jak nie sandały,
to skarpetki smakowały.
Mydłem nie gardził,
nawet paciorki różańca
jadalne się okazywały
i nieodłączny
z puszki po konserwie zrobiony
olejem palmowym
wypełniony kaganek.
Taka wieczna lampka
znak obecności,
ale i skorpionów,
węży ostrzegająca,
bo ścianami
były bambusowe maty,
wejścia tym boskim stworzeniom
nocną porą nie tarasowały.
Łóżkiem prycza z matą,
a przykryciem prześcieradło.
Obracać się nie było warto
bo można było za jedną noc
piżamę mieć podartą.
Tak przyszło
nauczyć się spać
zawsze na wznak,
by z rana wstać
z czerwonymi punkcikami
na twarzy,
czy na częściach ciała
nie zakrytymi
przez to dającymi
pole działania komarom,
a czasem ich chmarą.
A że to we śnie,
ukąszeń się nie czuło,
dopiero rano się spostrzegało.
Na podrapanie ochota brała
bo swędziało.
Kąpiel poranna
dolegliwości tłumiła,
ale śladów
nieproszonych gości nie zmyła.

Zaczynał się
kolejny dzień
od modlitwy brewiarzowej,
wypicia mocnej kawy,
spotkania z katechetą
jego rodziną
i dalej w drogę.
W porze suchej
po słońcem spalonej
ścieżce, polnej drodze,
pośród palm kokosowych,
drzew cynamonowych,
goździkowych,
gajów kawowych,
krzewów herbacianych,
pól ryżowych
by dotrzeć do następnej
jak mówiliśmy „stacji”
z kaplicą,
z domem wierzących,
by przystąpić
do kapłańskiej posługi
w tym samym porządku.

Tak mijał
dzień po dniu,
tydzień za tygodniem
by raz w miesiącu
spotkać się razem
ze swym biskupem
jako gospodarzem.
Na wspólnej modlitwie,
eucharystii,
skorzystać
z sakramentu pojednania,
przypatrzyć się jeden drugiemu
i stwierdzić,
że czas, malaria,
znaki swe zostawia.

Zazwyczaj powrót był
już nocą,
z pięknym widokiem
krzyża południa na niebie,
w blasku księżyca
tak jasnego,
że zbyteczne były
pojazdu reflektory,
powietrze mniej nagrzane
i głęboka cisza.
Mieszkańcy po głosie silnika
ciężkiej maszyny wiedzieli,
że ksiądz do siebie wraca,
bo jutro na innej placówce
czeka go praca.
Tak dzień po dniu,
a w każdy
na innej stacji misyjnej.
W zależności od ich liczby,
było się tam raz,
lub dwa razy w miesiącu,
by w największych trzech
mszę świętą
celebrować w niedzielę.

Porządek tych odwiedzin
Był rozłożony na pierwszy,
drugi, trzeci,
czwarty tydzień.
Jeżeli liczba stacji
na to pozwalała
i można było
być dwa razy w miesiącu
to zawsze
kolejność była ta sama.
Pierwszy i trzeci tydzień,
drugi i czwarty,
i ten piąty
który zdarza się w roku
trzy lub cztery razy
wtedy był wolny do piątku,
bo był pierwszym piątkiem miesiąca
i zawsze w większej stacji
była spowiedź, eucharystia,
adoracja wynagradzająca.

Po ośmiu latach pracy
w trudnym terenie,
raczej z litości
ze względu na
kłopoty ze zdrowiem
przeniesiono mnie
na inną placówkę
z możliwością dojazdu autem
do stacji misyjnych.
Rzeczywiście ulgę to sprawiło.

Jak dobrze by było,
Byś do ręki wziął atlas świata.
poszukał Indonezję,
Sumatrę
i na samym jej kraju,
po zachodniej stronie,
na dole,
na południu,
nad Oceanem Indyjskim
odnalazł miejscowość
Kota Agung,
nieco w prawo
miejsce mego zamieszkania
Gisting,
na stoku wygasłego wulkanu.
Zobacz jeszcze półwysep,
łukiem idący.
Tam miałem stacje misyjne
do których trzeba było forsować
dopływy szerokich,
ale płytkich rzek
do oceanu wpadających.
Wtedy używałem auta
z dwoma napędami.
W inne miejsca motorem BMW
z podniesionymi błotnikami.
A to z konieczności,
bo w porze deszczowej
polne drogi
w bagno się zamieniały.
Wtedy z gumiakami
na nogach,
podpierając się nogami
ślizgając się
posuwało się do przodu kroczkami.
Jeszcze najlepiej
było jechać w deszczu.
Wtedy kałuże pomagały,
Ale biada jakiś czas po nim,
koła tę maź na siebie brały.
Allach jeden wie
o wysiłku, zmęczeniu
nie tyle w jeździe,
co motoru utrzymaniu.
Ulgę sprawiało
dotarcie do celu,
ochlapanie siebie wodą
celem ochłodzenia,
umycia motoru,
wypicia kawy i do dzieła
bo lud się schodzi.
Czasem już się modlił,
czasem śpiewał
na księdza czekał
i pytał czy dojechał?

I w tej samej kolejności
posługa misjonarza.
Spowiedź,
eucharystia z kazaniem.
Po niej chorzy, lekarstwa,
katecheza, spotkanie
z Legionem Maryi
i wreszcie zasłużony posiłek
w którymś z domów.
Jarski ryż,
może zmieszany
z kukurydzą,
jarzyny gotowane.
Wszystko przyprawione
ostrą papryką.
jakiś owoc, kawa,
najczęściej z krzewów
rosnących wokół.

Radzę spróbować
takiej potrawy
i jeść przez miesiące,
lat naście,
cholesterolu nie będzie,
cukier nie zagrozi,
tylko waga ciała spada
i co miesiąc
trzeba do krawca.
By już całkiem nie głodować,
tak można jeść śniadanie,
obiad, kolację
i mieć gwarancję
że je się tak, jak ten lud
i to musi wystarczyć.

Ale też trzeba wiedzieć,
że nie zawsze
ryżu było w obfitości.
Wtedy były
produkty zastępcze
singkong , ubi kaju,
w smaku
ziemniaki przypominające,
bulwy w ziemi rosnące,
gotowane, rozprażane,
smażone, smaczne,
ale bez krzty
wartości odżywczej.
Ubóstwo,
nawet biedę ujawniały.
Do posiłku
podawano herbatę
o różnym kolorze,
aromacie, smaku.
Świadczyły
o krzewie, o kwiatach,
z których zostały sporządzone.
W trakcie jedzenia
służyła do popicia,
a po nim popłukania ust,
nawet palców obmycia.
Bo do ręki,
choć wcześniej umytej,
przy posiłku świątecznym
brało się smażone chrupki
z krewetek, z raków,
z orzeszków ziemnych.
Palce ze śladami tłuszczu
obmycia wymagały.
Były i miseczki w wodą
bardzo potrzebne,
bo palce widelec zastępowały.

Może to wszystko dziwić,
ale tak jest,
a może dokładniej tak było
za moich lat na Sumatrze,
pośród mieszkańców ryżowych pól,
lasów tropikalnych,
goździkami, cynamonem, wanilią,
dymem palenisk domowych,
aromatem smażonych,
gotowanych potraw pachnących.
Powiedziałbyś istny raj,
z dwoma porami roku,
deszczowej i suchej.
Czasem wydłużonej
tak jednej, jak i drugiej
i wtedy dotkliwej.
Bo brak wody,
albo jej nadmiar w kość daje.
Zapowiada choroby,
głód zwiastuje,
wylęgarnię komarów.
Wtedy ten raj czyśćcem się staje.

Kiedyś się dowiem
o ile Pan Miłosierny
pomny na to,
co zaznałem,
co przeszedłem,
skróci mi
w nim przebywanie.
A może,
jak nie zapomniał nic,
wszystkiego darowanie.

Przyznać trzeba,
że Bóg potraktował
niemal wszystkich nas,
w zależności
od miejsca zamieszkania,
pola pracy,
jak stałych mieszkańców.
I na nas przyszedł czas
doświadczyć chorób tropikalnych,
szczególnie dotkliwej malarii,
egzem, kłopotów z nerkami,
czasem choroby nierozpoznanej,
co zmuszało do opuszczenia
wszystkiego, co się zrobiło,
czego się dokonało.
Życzliwych ludzi,
którym kawał życia się oddało.

Pozostaje zawsze żal,
przedziwna tęsknica.
Znając języki tubylcze,
zżycie się z tym prostym ludem
wiedząc, że było się dla nich kimś,
trzeba wszystko zostawić,
przekazać innym,
by mogli posługę kontynuować
już rodzimi kapłani.

Radość w tym,
że na brak kapłanów
narzekać nie mogą.
Mają już swoich, tubylców,
lepiej znających mentalność,
kulturę swego narodu.
Oby tylko chcieli służyć,
a nie, grać panów.

Cały Kościół modli się
za kraje misyjne, za misjonarzy.
Może i cud się zdarzy,
że ziarenko wiary
tam wrzucone słońce nie spali,
wróbel nie połknie,
a na podatny grunt padnie.
Pana żniwa zachwyci,
misjonarza uszczęśliwi.
Będzie to dla niego
najlepsza nagroda.
O niej dowie się dopiero
gdy Pan go powoła do siebie,
jako swego posłańca,
siewcy Jego słowa.

Więc nie zazdrość mi tego,
co widziałem.
Nie lituj się nad tym,
czego zaznałem.
Gorąco się módl za każdego
misjonarza opuszczającego
swych bliskich,
ojczyznę,
udającego się do obcego kraju
czując się do tego powołanym.
Uczy się języków,
zwyczajów tych ludzi,
by być nich jak najbliżej
w ich ciężkim,
prostym życiu
a utrzymujących się z tego,
co sami posieją, posadzą.
Jeżeli będzie tego tyle,
że można będzie sprzedać,
to pieniądze
na wiele innych rzeczy
się przydadzą,
bo zawsze ich brak
i ciągle ich mało.
Zapewne postęp wiedzy rolniczej
zwiększy plony,
wydajniejsze będą plantacje,
poziom życia się podniesie.
Już nikt z misjonarzy
nie będzie zmuszony żebrać
po zachodniej europie,
co było mym udziałem
w Holandii, Niemczech, Luksemburgu
w uzgodnionych wcześniej miejscach
przez naszą zakonną
misyjną centralę w Rotterdamie.
– – – – –
Praca na misjach jest piękna,
kapłanowi radość dająca,
że kawałek swego życia
tym ludziom oddał,
Bożej sprawie poświęcił.
– – – – –

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *